Strona Główna

niedziela, 3 stycznia 2016

Mini road trip, cz.1

Nienawidzę się pakować. Zawsze robię to w dzień wyjazdu i w pośpiechu, gdy okazuje się, że już jestem spóźniony. Tak jest i tym razem. Poprzedni wieczór spędzam na robieniu wszystkiego innego i idę spać o 1 w nocy. Nastawiam budzik na 7 rano. O 7 przestawiam na 8. Wstaję o 8.30.

Wskakuje niespiesznie pod prysznic, a gdy wracam i zaczynam przygotowywać śniadanie, Asia pisze smsa, że już jedzie odebrać Virginię (swoją francuzką koleżankę) i będzie czekać na mnie pod supermarketem. Hola, hola – ja jeszcze nieogarnięty! Pospieszne zaczynam więc pakować wszystko i nic. Co tu zabrać ? Sam nie wiem. W plecaku lądują rzeczy, które mają się teoretycznie przydać. Jeszcze prowiant na drogę, jeszcze mokry ręcznik, który wywiesiłem chwilę temu, po wyjściu z pod prysznica, aparat, śpiwór, japonki. Wychodzę z mieszkania i wracam łącznie trzy razy. „Czy wziąłem portfel? Kapelusz ? Krem do opalania?” Istny „Dzień Świra”. Asia w międzyczasie zdążyła mi już wysłać milion smsów z pytaniem gdzie jestem i za ile będę w umówionym miejscu. Za chwilę wsiadamy już do auta i jedziemy na tripa. No prawie, bo jeszcze trzeba pojechać po statyw, który kupiłem na portalu aukcyjnym, a który muszę odebrać gdzieś w Auckland, bo się może przydać. Asia przyjmuje to z pokorą. Złota dziewczyna :) Odbieramy statyw i teraz już na serio kierujemy się do pierwszego celu naszej wycieczki. Jest godzina 11.10. A miało być tak pięknie...

Pierwszy przystanek to Mount Maunganui – miejscowość położona nad Zatoką Obfitości (Bay of Plenty), która to swoją nazwę zawdzięcza J. Cookowi, któremu w 1769r. miejscowi dostarczali na okręt obfitość lokalnego prowiantu.

Mount Maunganui jest jak się okazuje na miejscu - popularnym celem dla turystów. Tylko szczęście ratuje nas przed krążeniem w nieskończoność w poszukiwaniu miejsca parkingowego. Jest godzina 14.00, a na niebie od samego rana słońce, które nieograniczone żadnymi chmurami rozpalało powietrze do czerwoności. Jeszcze tylko krem z filtrem 50 i można zacząć wspinać się na wulkan „The Mount”. Zaraz, zaraz. Po co wspinać się na 232 metrowy wulkan, w godzinach o największej intensywności słońca, zamiast chłodzić się w wodzie i pochillować na kocyku na plaży z zimnym piwem w ręku ? Ano choćby dlatego, że na skutek pospiesznego pakowania zapomniałem wziąć kąpielówki. I bardzo możliwe, że ich nawet nie wziąłem z Polski, bo pakowałem się w jeszcze większym pośpiechu, w dniu wylotu. Jeszcze tego nie sprawdziłem, bo za rozpakowywaniem też nie przepadam. Niemniej pomysł wejścia na sam szczyt nie przyszedł tylko nam. Ba! Byli jeszcze więksi hardcorzy. Akurat u stóp The Mount, kiedy zaczęliśmy wchodzić pod górę, z naprzeciwka zbiegali zawodnicy wyścigu biegowego... Oj, nie chciałbym być na ich miejscu... Zawału bym dostał, gdybym w takich warunkach miał jeszcze biec! Nasza sytuacja wcale jednak nie jest o wiele lepsza. Wejście na górę zajmuje bowiem około 40-50 minut spokojnym tempem. To była jednak dobra decyzja. Na szczycie ukazuje się ciekawa panorama na Zatokę Obfitości. Aparat fotograficzny nie przestaje cykać zdjęć. Mamo, jestem w niebie!

Po tych wszystkich och-ach i ach-ach schodzimy dłuższą, ale za to łatwiejszą trasą. Po chwili marszu, będąc jeszcze względnie na szczycie góry natknęliśmy się na kolejny punkt widokowy. Znowu aparat poszedł w ruch, ale moją uwagę tym razem przykuwa 50-60 letni (na oko) dziadzio rozkładający lotnię! Miejsca na start jest tyle, co w fotelu tanich linii lotniczych na nogi, a za tym – przepaść, więc nie mogę odpuścić okazji nagrania filmiku jak wariat w kokonie właśnie spada z klifu. Na pokaz przychodzi mi jednak długo czekać, bo dziadzio dopiero składa cały sprzęt w całość. Żegnam więc dziewczyny, którym nie chciało się tracić czasu, a ja uzbrojony w aparat i kamerę czekam cierpliwie na samobójczy skok pana z lotnią. Po 20 minutach w pełni gotowy dziadzio niezręcznie szykuje się do startu – podchodzi do krawędzi klifu. Wariat myślę - nawet nie bierze rozbiegu... Szaleju się najadł. Jednak ku mojemu i innych zgromadzonych ludzi zdziwieniu dziadek rzuca się w przepaść i od razu wzbija w powietrze! Zatacza następnie kilka niskich kółek, czym wprawia w zachwyt zwykłych śmiertelników. I ani myśli lądować! Wzbija się do góry, opada na dół, później znowu się wzbija. I to tylko dzięki wiatrowi. Cuda na kiju... Kiedy już miałem zacząć schodzić ze szczytu, pojawili się goście z dziwnymi plecakami. Jeden z nich podchodzi na kraniec klifu, unosi rękę z jakimś urządzeniem elektronicznym, po czym odczytuje na nim wartość. Będzie ciekawie – pomyślałem. Zostaje. Może teraz uda mi się nakręcić samobójców :) Dwóch z nich szybko wyciąga spadochron, przypinają kolejno jeden jego koniec do szelek, podchodzą nad przepaść, wyrzucają w górę i w ciągu sekundy czasza napełnia się powietrzem. W następnej już lecą! Ale że wiało dość mocno to trochę ich znosiło z powrotem w stronę szczytu, a nie w stronę przepaści. Parę razy niemal zahaczyli o górę, ale jak się później okazało – chcieli poszpanować :) I zupełnie jak dziadzio – raz lecą wyżej, raz niżej. Innym razem nurkują mocno w dół, aby za chwilę znów napełnić czaszę powietrzem i wznieść się w górę. Pierwsza myśl - wariaty! Życie im niemiłe! W następnej chwili zapisuję firmę paralotni, żeby po przyjściu do domu sprawdzić ile kosztuje taka przyjemność. Mega zazdrość. Spędzam oglądając ich latających jakieś 2 godziny, tracę przy tym połowę miejsca na karcie pamięci aparatu i wykańczam dwie baterie do kamery. Po tym czasie zaczynam schodzić ze spuszczoną głową zwykłego śmiertelnika w dół, gdzie Asia z Virginią czekają zniecierpliwione w samochodzie. Zdążyły przy tym już zjeść i poopalać się na plaży w strojach kąpielowych. No cóż. Ja mam inne priorytety.

Po opuszczeniu Mount Maunganui kierujemy się autem w stronę Kaiate Falls, gdzie czeka na nas pierwsza noc w aucie. Po przybyciu na miejsce idziemy w krótką trasę do wodospadów. Słońce świeci już coraz niżej. Ciemno zrobi się za półtorej godziny. Spacer okrążający dwa wodospady zajmuje nam łącznie pół godziny. Na parkingu burza mózgów. Rozkładać pożyczony namiot czy próbować spać w aucie ? Namiot jest wielki, więc nie chce mi się go rozkładać. Śpimy w aucie. We trójkę. Z bagażami. Zły pomysł. Choć później okazał się dobry. Całe zaaranżowanie miejsca do spania zajęło zdecydowanie dłużej niż zajęłoby rozłożenie namiotu. Pierwsze śliwki robaczywki. Mi przypadło miejsce na dwóch przednich siedzeniach, gdzie po podkuleniu nóg wypracowałem jedyną możliwą pozycję do spania. To będzie długa noc – pomyślałem. Za chwilę Asia odbiera telefon od kolegi Kiwusa. Chwila gadki, nagle Asia pyta czy jedziemy do niego, bo zaoferował nam nocleg, a mieszka tylko 10 minut od Kaiate Falls. Jedziemy. Ciemno. Kręta, pusta droga. Asia prowadzi. Nagle coś wyskakuje nam na drogę i widząc światła naszego auta zatrzymuje się na środku pasa. Coś mniejszego od lisa, a większego od kota. Nie ucieka. Nie piszczy. Zamarł z przerażenia. Asia krzyczy, ale nie zwalnia. Nie hamuje. Nie wymija. Nie trąbi. Wjeżdża prosto w niego. Czyli było mi dane zobaczyć dzisiaj samobójcę... Possum, bo tak się nazywa ów samobójca – jest w Nowej Zelandii uważany za szkodnika, a został przywleczony przez człowieka z Australii, w 1850 roku. Powoduje ogromne zniszczenia dla przyrody, gdyż nie ma tutaj żadnych drapieżników polujących na niego, więc może robić co chce. I robi. Na przykład zjada liście drzew, konkurując przy tym o pożywienie z rodzimymi ptakami. Dodatkowo zjada jaja tychże ptaków. Część z nich przenosi gruźlicę. Przepisy pozwalają do nich bezkarnie strzelać. Wyświadczyliśmy więc Nowej Zelandii przysługę. Zredukowaliśmy liczbę possum-ów. Jednego mniej! Jeszcze tylko 29 999 999 (dane na 2009 rok) i problem z possumami będzie przeszłością.


Zajeżdżamy około 22.00 do Andy-iego rodziców domu. Chwila gadki szmatki przy stole, po czym idziemy spać. 




















1 komentarz: