Mini road trip, cz.1
Nienawidzę się pakować. Zawsze robię to w dzień wyjazdu i w pośpiechu, gdy okazuje się, że już jestem spóźniony. Tak jest i tym razem. Poprzedni wieczór spędzam na robieniu wszystkiego innego i idę spać o 1 w nocy. Nastawiam budzik na 7 rano. O 7 przestawiam na 8. Wstaję o 8.30.
Nienawidzę się pakować. Zawsze robię to w dzień wyjazdu i w pośpiechu, gdy okazuje się, że już jestem spóźniony. Tak jest i tym razem. Poprzedni wieczór spędzam na robieniu wszystkiego innego i idę spać o 1 w nocy. Nastawiam budzik na 7 rano. O 7 przestawiam na 8. Wstaję o 8.30.
Wskakuje
niespiesznie pod prysznic, a gdy wracam i zaczynam przygotowywać śniadanie,
Asia pisze smsa, że już jedzie odebrać Virginię (swoją francuzką koleżankę) i
będzie czekać na mnie pod supermarketem. Hola, hola – ja jeszcze nieogarnięty!
Pospieszne zaczynam więc pakować wszystko i nic. Co tu zabrać ? Sam nie wiem. W
plecaku lądują rzeczy, które mają się teoretycznie przydać. Jeszcze prowiant na
drogę, jeszcze mokry ręcznik, który wywiesiłem chwilę temu, po wyjściu z pod
prysznica, aparat, śpiwór, japonki. Wychodzę z mieszkania i wracam łącznie trzy
razy. „Czy wziąłem portfel? Kapelusz ? Krem do opalania?” Istny „Dzień Świra”.
Asia w międzyczasie zdążyła mi już wysłać milion smsów z pytaniem gdzie jestem
i za ile będę w umówionym miejscu. Za chwilę wsiadamy już do auta i jedziemy na
tripa. No prawie, bo jeszcze trzeba pojechać po statyw, który kupiłem na portalu
aukcyjnym, a który muszę odebrać gdzieś w Auckland, bo się może przydać. Asia
przyjmuje to z pokorą. Złota dziewczyna :) Odbieramy statyw i teraz już na
serio kierujemy się do pierwszego celu naszej wycieczki. Jest godzina 11.10. A
miało być tak pięknie...
Pierwszy
przystanek to Mount Maunganui – miejscowość położona nad Zatoką Obfitości (Bay
of Plenty), która to swoją nazwę zawdzięcza J. Cookowi, któremu w 1769r.
miejscowi dostarczali na okręt obfitość lokalnego prowiantu.
Mount Maunganui
jest jak się okazuje na miejscu - popularnym celem dla turystów. Tylko
szczęście ratuje nas przed krążeniem w nieskończoność w poszukiwaniu miejsca
parkingowego. Jest godzina 14.00, a na niebie od samego rana słońce, które nieograniczone
żadnymi chmurami rozpalało powietrze do czerwoności. Jeszcze tylko krem z
filtrem 50 i można zacząć wspinać się na wulkan „The Mount”. Zaraz, zaraz. Po
co wspinać się na 232 metrowy wulkan, w godzinach o największej intensywności
słońca, zamiast chłodzić się w wodzie i pochillować na kocyku na plaży z zimnym
piwem w ręku ? Ano choćby dlatego, że na skutek pospiesznego pakowania
zapomniałem wziąć kąpielówki. I bardzo możliwe, że ich nawet nie wziąłem z
Polski, bo pakowałem się w jeszcze większym pośpiechu, w dniu wylotu. Jeszcze
tego nie sprawdziłem, bo za rozpakowywaniem też nie przepadam. Niemniej pomysł
wejścia na sam szczyt nie przyszedł tylko nam. Ba! Byli jeszcze więksi
hardcorzy. Akurat u stóp The Mount, kiedy zaczęliśmy wchodzić pod górę, z naprzeciwka
zbiegali zawodnicy wyścigu biegowego... Oj, nie chciałbym być na ich miejscu...
Zawału bym dostał, gdybym w takich warunkach miał jeszcze biec! Nasza sytuacja
wcale jednak nie jest o wiele lepsza. Wejście na górę zajmuje bowiem około
40-50 minut spokojnym tempem. To była jednak dobra decyzja. Na szczycie ukazuje
się ciekawa panorama na Zatokę Obfitości. Aparat fotograficzny nie przestaje
cykać zdjęć. Mamo, jestem w niebie!
Po tych
wszystkich och-ach i ach-ach schodzimy dłuższą, ale za to łatwiejszą trasą. Po
chwili marszu, będąc jeszcze względnie na szczycie góry natknęliśmy się na
kolejny punkt widokowy. Znowu aparat poszedł w ruch, ale moją uwagę tym razem
przykuwa 50-60 letni (na oko) dziadzio rozkładający lotnię! Miejsca na start jest
tyle, co w fotelu tanich linii lotniczych na nogi, a za tym – przepaść, więc
nie mogę odpuścić okazji nagrania filmiku jak wariat w kokonie właśnie spada z
klifu. Na pokaz przychodzi mi jednak długo czekać, bo dziadzio dopiero składa
cały sprzęt w całość. Żegnam więc dziewczyny, którym nie chciało się tracić
czasu, a ja uzbrojony w aparat i kamerę czekam cierpliwie na samobójczy skok
pana z lotnią. Po 20 minutach w pełni gotowy dziadzio niezręcznie szykuje się
do startu – podchodzi do krawędzi klifu. Wariat myślę - nawet nie bierze rozbiegu...
Szaleju się najadł. Jednak ku mojemu i innych zgromadzonych ludzi zdziwieniu
dziadek rzuca się w przepaść i od razu wzbija w powietrze! Zatacza następnie kilka
niskich kółek, czym wprawia w zachwyt zwykłych śmiertelników. I ani myśli
lądować! Wzbija się do góry, opada na dół, później znowu się wzbija. I to tylko
dzięki wiatrowi. Cuda na kiju... Kiedy już miałem zacząć schodzić ze szczytu,
pojawili się goście z dziwnymi plecakami. Jeden z nich podchodzi na kraniec
klifu, unosi rękę z jakimś urządzeniem elektronicznym, po czym odczytuje na nim
wartość. Będzie ciekawie – pomyślałem. Zostaje. Może teraz uda mi się nakręcić
samobójców :) Dwóch z nich szybko wyciąga spadochron, przypinają kolejno jeden jego
koniec do szelek, podchodzą nad przepaść, wyrzucają w górę i w ciągu sekundy
czasza napełnia się powietrzem. W następnej już lecą! Ale że wiało dość mocno
to trochę ich znosiło z powrotem w stronę szczytu, a nie w stronę przepaści.
Parę razy niemal zahaczyli o górę, ale jak się później okazało – chcieli poszpanować :) I zupełnie jak dziadzio – raz lecą wyżej, raz niżej. Innym razem
nurkują mocno w dół, aby za chwilę znów napełnić czaszę powietrzem i wznieść
się w górę. Pierwsza myśl - wariaty! Życie im niemiłe! W następnej chwili zapisuję
firmę paralotni, żeby po przyjściu do domu sprawdzić ile kosztuje taka
przyjemność. Mega zazdrość. Spędzam oglądając ich latających jakieś 2 godziny,
tracę przy tym połowę miejsca na karcie pamięci aparatu i wykańczam dwie
baterie do kamery. Po tym czasie zaczynam schodzić ze spuszczoną głową zwykłego
śmiertelnika w dół, gdzie Asia z Virginią czekają zniecierpliwione w
samochodzie. Zdążyły przy tym już zjeść i poopalać się na plaży w strojach
kąpielowych. No cóż. Ja mam inne priorytety.
Po
opuszczeniu Mount Maunganui kierujemy się autem w stronę Kaiate Falls, gdzie
czeka na nas pierwsza noc w aucie. Po przybyciu na miejsce idziemy w krótką
trasę do wodospadów. Słońce świeci już coraz niżej. Ciemno zrobi się za
półtorej godziny. Spacer okrążający dwa wodospady zajmuje nam łącznie pół
godziny. Na parkingu burza mózgów. Rozkładać pożyczony namiot czy próbować spać
w aucie ? Namiot jest wielki, więc nie chce mi się go rozkładać. Śpimy w aucie.
We trójkę. Z bagażami. Zły pomysł. Choć później okazał się dobry. Całe
zaaranżowanie miejsca do spania zajęło zdecydowanie dłużej niż zajęłoby
rozłożenie namiotu. Pierwsze śliwki robaczywki. Mi przypadło miejsce na dwóch
przednich siedzeniach, gdzie po podkuleniu nóg wypracowałem jedyną możliwą
pozycję do spania. To będzie długa noc – pomyślałem. Za chwilę Asia odbiera
telefon od kolegi Kiwusa. Chwila gadki, nagle Asia pyta czy jedziemy do niego,
bo zaoferował nam nocleg, a mieszka tylko 10 minut od Kaiate Falls. Jedziemy.
Ciemno. Kręta, pusta droga. Asia prowadzi. Nagle coś wyskakuje nam na drogę i
widząc światła naszego auta zatrzymuje się na środku pasa. Coś mniejszego od
lisa, a większego od kota. Nie ucieka. Nie piszczy. Zamarł z przerażenia. Asia
krzyczy, ale nie zwalnia. Nie hamuje. Nie wymija. Nie trąbi. Wjeżdża prosto w
niego. Czyli było mi dane zobaczyć dzisiaj samobójcę... Possum, bo tak się
nazywa ów samobójca – jest w Nowej Zelandii uważany za szkodnika, a został
przywleczony przez człowieka z Australii, w 1850 roku. Powoduje ogromne
zniszczenia dla przyrody, gdyż nie ma tutaj żadnych drapieżników polujących na
niego, więc może robić co chce. I robi. Na przykład zjada liście drzew,
konkurując przy tym o pożywienie z rodzimymi ptakami. Dodatkowo zjada jaja
tychże ptaków. Część z nich przenosi gruźlicę. Przepisy pozwalają do nich
bezkarnie strzelać. Wyświadczyliśmy więc Nowej Zelandii przysługę. Zredukowaliśmy
liczbę possum-ów. Jednego mniej! Jeszcze tylko 29 999 999 (dane na
2009 rok) i problem z possumami będzie przeszłością.
Zajeżdżamy około 22.00 do Andy-iego rodziców domu. Chwila gadki szmatki przy stole, po
czym idziemy spać.
Trzymam kciuki :*
OdpowiedzUsuń