Mini
Road Trip, Dzień 2
Dzień
drugi rozpoczyna się od pięknego słonecznego poranka. Wchodzę do kuchni,
wszyscy już na nogach, ja wstaję ostatni. Hmm... Jakoś mnie to nie dziwi...
Kuchnia połączona z jadalnią posiada wyjście na ogród przez szklane drzwi. „Zboczenie
zawodowe” kieruje moje oko właśnie w stronę ogrodu, mózg natomiast podpowiada
żeby porozmawiać z ludźmi, którzy zgodzili się Nas przyjąć na noc.
Właściwie
to był tam jedynie Andy i jego mama - Annabelle. Tata Andy’ego pojawił się tylko na chwilę,
żeby się przywitać, podobnie jak jego siostra i zaraz zniknęli w domu z setką
pomieszczeń. Annabelle daje nam w
międzyczasie krótki wykład o tym, gdzie powinniśmy się udać – sama sporo
podróżowała i wie co warto zobaczyć. Obiecuje przy tym dać kartkę z miejscami,
które koniecznie trzeba wg niej zwiedzić, a którą to zrobiła po tym jak kolejni
couchsurfurzy pytali o rady gdzie najlepiej się udać. Zapamiętuje i obiecuje
sobie nie wyjechać bez tej kartki – rady „lokalsów” są najlepsze.
W
międzyczasie Andy przygotowuje dla nas śniadanie: Tosty z sadzonym jajkiem i bekonem.
I pomyśleć, że gdyby nie Asia, to w tej chwili sprzątalibyśmy samochodową sypialnię o suchym pysku gdzieś pośrodku niczego , tudzież jedli wczorajszy chleb posmarowany
niczym. To już drugi plus dla Asi, a pierwszy dla Andiego i jego mamy.
Po
śniadaniu wychodzimy na ogród. „Matko Bosko Kochano!”... W takim domu chciałbym
dożyć starości... Ogród zaczyna się soczyście zielonym trawnikiem, by dalej
podzielony na tarasy na których rosną byliny, dość stromo opadać do samego
jeziora, na którym od rana suną żaglówki, szaleją skutery wodne i chillują
ludzie na kajakach. Rośnie i palma – nieodzowny element Nowej Zelandii. Andy
luźno rzuca, że chętni mogą popływać kajakiem, który leży obok tarasu. Odbieram
to bardziej jako akt grzeczności niż realną propozycję, chociaż w głębi duszy
wiem, że nie byłoby problemu gdybym wyraził chęć. Ale, ale - KĄPIELÓWKI !!!
Dlaczego nie chciałyście pojechać ze mną na koniec świata ?! (Sprawdziłem
ostatnio torbę z którą przyjechałem do Nowej Zelandii – nie ma ich!).
Do
przejechania jest spory kawałek drogi, więc powoli myślimy o wyjeździe. Mama
Andiego zatrzymuje nas i mówi, że jej sąsiadka chciałaby się przywitać, bo
mają coś wspólnego z Polską. Wychodzimy na ulicę, gdzie zaparkowaliśmy nasz wehikuł i zaczynamy go ogarniać w środku po poprzedniej nocy. Po chwili zjawia
się ów sąsiadka z trójką młodych ludzi. Okazuje się, że jest ona córką jednego
z „dzieci z Pahiatui”, czyli grupy 733 polskich sierot, które straciły część
lub całość swojej najbliższej rodziny po deportacji w głąb ZSRR, w latach
1940-1941, a które to trafiły 31 października 1944 roku do Wellington na
zaproszenie ówczesnego rządu Nowej Zelandii (na pomysł ten wpadła hrabina Maria
Wodzicka, żona polskiego konsula w Nowej Zelandii – Kazimierza Wodzickiego).
Żałuje, że nie mieliśmy więcej czasu na rozmowę, bo chętnie posłuchałbym niezwykłej
historii jej nieżyjącego już taty.
Po
pożegnaniu i podziękowaniu wyruszamy w drogę do oddalonego o 270km Gisborne,
gdzie Asia nazajutrz chce zobaczyć jeden z najwcześniejszych wschodów słońca na
świecie. Najpierw podążamy wzdłuż wybrzeża, gdzie fale krystalicznie czystej wody
uderzają w rozgrzane plaże, a następnie kierujemy się na południe, gdzie czeka
nas przeprawa przez solidne wzniesienia rezerwatu Waioeka Gorge, a droga składa
się z samych serpentyn. W pewnym momencie pojawia się znak ograniczenia prędkości
do 30km/h, a środek drogi rozdzielają pachołki. Mijamy zaparkowany gdzieś na
uboczu drogi policyjny wóz. Zza kolejnego zakrętu wyłania się zwężona do jednego
pasa prosta droga przez most, a na nim 5 policjantów sprawdzających kolejno
każde auto. Skojarzenia przywodzą na myśl amerykańskie filmy, gdzie pokazana jest policyjna obława na uciekinierów z więzienia, którzy ukrywają się
na wolności zagrażając przy tym bezpieczeństwu zwykłych ludzi.
Auta przed nami kolejno podjeżdżają do
policjantów. Przychodzi kolej na nas. Asia lekko zdenerwowana, bo jej
międzynarodowe prawo jazdy jest już nieważne, ale nie robi nagłego zwrotu autem
i nie zaczyna z piskiem opon uciekać w przeciwną stronę. Grzecznie podjeżdżamy.
Policjant wita nas i pyta skąd/dokąd jedziemy oraz jak długo jesteśmy w
trasie, po czym przykłada alkomat do Asi ust. Nie prosi przy tym o prawo jazdy.
Nie stara się znaleźć uszkodzonej żarówki w aucie by z szyderczym uśmiechem na
ustach wlepić mandat. Nie zadaje podstępnych pytań w stylu: „Czy wie pan co
jest powodem zatrzymania?” NIC! Po sprawdzeniu trzeźwości kierowcy mówi jedynie,
że możemy jechać dalej, ale zaleca nam zjechanie z drogi na pobliski camping
(Manganuku Campsite), gdzie czekają na nas darmowe kiełbaski z grilla i darmowa
kawa. Oznajmia przy tym, że niezmiernie ważne w podróży, zwłaszcza przez takie
kręte odcinki jak ten, jest robienie przerw co 2-3h, celem regeneracji sił... Ja
w szoku, moja szczena opada na podłogę. Na Asi twarzy maluje się uśmiech niedowierzania
jakby ktoś w tym momencie darował jej w nagrodę drugie życie. To musi być jakiś
podstęp...! Przecież tak się nie zachowuje policja... Zajeżdżamy na camping, a
tam strażacy przychodzą podać nam wodę, upominki (smycze, breloczki) i broszury
informacyjne. Jest i kiełba, którą podają wolontariusze! :)
„To
czyli tak wygląda normalna policja...” – myślę sobie po „dojściu do siebie”.
Po
krótkim odpoczynku jedziemy w dalszą drogę, by około godz. 16.30 dojechać do
Gisborne. Oczywiście punkt informacyjny zamknięty od 16.00. Sprawdzamy w
telefonicznej appce, gdzie najbliżej nas jest darmowy camping. 15km od
Gisborne. Dojeżdżamy na miejsce, szukamy, a tu NI MA. Jest tylko działka
z 2 przyczepami i przy-plażowy parking, na którym ustawiono znak „no camping or overnight parking”. Jedziemy wzdłuż plaży, ale jedyne co widać, to ekskluzywne
domy i krótkie trawniki na których parkują auta – bez szans na zbunkrowanie się na noc z namiotem.
Wracamy na początek zapytać gościa od działki
z 2 przyczepami. Gotowi jesteśmy zapłacić za rozbicie namiotu.
„This is
private property, not a camping...”.
To
pospane – myślę.
Pytamy
dalej, czy nie wie, gdzie w okolicy można rozbić w miarę legalnie namiot.
„Czekajcie”
– znika w przyczepie.
Po
chwili wychodzi i oznajmia, że możemy u niego na działce rozbić namiot, że żona
pozwoliła :) Po jakimś czasie dowiadujemy się, że z reguły wszystkim odmawiają,
ale byliśmy pierwsi w tym sezonie, którzy zapytali, więc się zgodzili. Oni +
cała ich rodzina zjeżdżają się tutaj co roku na święta i nowy rok. Co za dzień!
Po
rozbiciu namiotu idziemy na krótki spacer po plaży. Pizga jak w kieleckim! Gdzie to lato?!
Zziębnięci wracamy na camping, gdzie przy odgłosach szumu fal oddalonego o 70 metrów morza zasypiamy w sekundę.
Zziębnięci wracamy na camping, gdzie przy odgłosach szumu fal oddalonego o 70 metrów morza zasypiamy w sekundę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz