Strona Główna

niedziela, 10 stycznia 2016

Mini Road Trip, Dzień 2

Dzień drugi rozpoczyna się od pięknego słonecznego poranka. Wchodzę do kuchni, wszyscy już na nogach, ja wstaję ostatni. Hmm... Jakoś mnie to nie dziwi... Kuchnia połączona z jadalnią posiada wyjście na ogród przez szklane drzwi. „Zboczenie zawodowe” kieruje moje oko właśnie w stronę ogrodu, mózg natomiast podpowiada żeby porozmawiać z ludźmi, którzy zgodzili się Nas przyjąć na noc.


Właściwie to był tam jedynie Andy i jego mama - Annabelle. Tata Andy’ego pojawił się tylko na chwilę, żeby się przywitać, podobnie jak jego siostra i zaraz zniknęli w domu z setką pomieszczeń. Annabelle daje nam w międzyczasie krótki wykład o tym, gdzie powinniśmy się udać – sama sporo podróżowała i wie co warto zobaczyć. Obiecuje przy tym dać kartkę z miejscami, które koniecznie trzeba wg niej zwiedzić, a którą to zrobiła po tym jak kolejni couchsurfurzy pytali o rady gdzie najlepiej się udać. Zapamiętuje i obiecuje sobie nie wyjechać bez tej kartki – rady „lokalsów” są najlepsze.

W międzyczasie Andy przygotowuje dla nas śniadanie: Tosty z sadzonym jajkiem i bekonem. I pomyśleć, że gdyby nie Asia, to w tej chwili sprzątalibyśmy samochodową sypialnię o suchym pysku gdzieś pośrodku niczego , tudzież jedli wczorajszy chleb posmarowany niczym. To już drugi plus dla Asi, a pierwszy dla Andiego i jego mamy.

Po śniadaniu wychodzimy na ogród. „Matko Bosko Kochano!”... W takim domu chciałbym dożyć starości... Ogród zaczyna się soczyście zielonym trawnikiem, by dalej podzielony na tarasy na których rosną byliny, dość stromo opadać do samego jeziora, na którym od rana suną żaglówki, szaleją skutery wodne i chillują ludzie na kajakach. Rośnie i palma – nieodzowny element Nowej Zelandii. Andy luźno rzuca, że chętni mogą popływać kajakiem, który leży obok tarasu. Odbieram to bardziej jako akt grzeczności niż realną propozycję, chociaż w głębi duszy wiem, że nie byłoby problemu gdybym wyraził chęć. Ale, ale - KĄPIELÓWKI !!! Dlaczego nie chciałyście pojechać ze mną na koniec świata ?! (Sprawdziłem ostatnio torbę z którą przyjechałem do Nowej Zelandii – nie ma ich!).

Do przejechania jest spory kawałek drogi, więc powoli myślimy o wyjeździe. Mama Andiego zatrzymuje nas i mówi, że jej sąsiadka chciałaby się przywitać, bo mają coś wspólnego z Polską. Wychodzimy na ulicę, gdzie zaparkowaliśmy nasz wehikuł i zaczynamy go ogarniać w środku po poprzedniej nocy. Po chwili zjawia się ów sąsiadka z trójką młodych ludzi. Okazuje się, że jest ona córką jednego z „dzieci z Pahiatui”, czyli grupy 733 polskich sierot, które straciły część lub całość swojej najbliższej rodziny po deportacji w głąb ZSRR, w latach 1940-1941, a które to trafiły 31 października 1944 roku do Wellington na zaproszenie ówczesnego rządu Nowej Zelandii (na pomysł ten wpadła hrabina Maria Wodzicka, żona polskiego konsula w Nowej Zelandii – Kazimierza Wodzickiego). Żałuje, że nie mieliśmy więcej czasu na rozmowę, bo chętnie posłuchałbym niezwykłej historii jej nieżyjącego już taty.

Po pożegnaniu i podziękowaniu wyruszamy w drogę do oddalonego o 270km Gisborne, gdzie Asia nazajutrz chce zobaczyć jeden z najwcześniejszych wschodów słońca na świecie. Najpierw podążamy wzdłuż wybrzeża, gdzie fale krystalicznie czystej wody uderzają w rozgrzane plaże, a następnie kierujemy się na południe, gdzie czeka nas przeprawa przez solidne wzniesienia rezerwatu Waioeka Gorge, a droga składa się z samych serpentyn. W pewnym momencie pojawia się znak ograniczenia prędkości do 30km/h, a środek drogi rozdzielają pachołki. Mijamy zaparkowany gdzieś na uboczu drogi policyjny wóz. Zza kolejnego zakrętu wyłania się zwężona do jednego pasa prosta droga przez most, a na nim 5 policjantów sprawdzających kolejno każde auto. Skojarzenia przywodzą na myśl amerykańskie filmy, gdzie pokazana jest policyjna obława na uciekinierów z więzienia, którzy ukrywają się na wolności zagrażając przy tym bezpieczeństwu zwykłych ludzi.

 Auta przed nami kolejno podjeżdżają do policjantów. Przychodzi kolej na nas. Asia lekko zdenerwowana, bo jej międzynarodowe prawo jazdy jest już nieważne, ale nie robi nagłego zwrotu autem i nie zaczyna z piskiem opon uciekać w przeciwną stronę. Grzecznie podjeżdżamy. Policjant wita nas i pyta skąd/dokąd jedziemy oraz jak długo jesteśmy w trasie, po czym przykłada alkomat do Asi ust. Nie prosi przy tym o prawo jazdy. Nie stara się znaleźć uszkodzonej żarówki w aucie by z szyderczym uśmiechem na ustach wlepić mandat. Nie zadaje podstępnych pytań w stylu: „Czy wie pan co jest powodem zatrzymania?” NIC! Po sprawdzeniu trzeźwości kierowcy mówi jedynie, że możemy jechać dalej, ale zaleca nam zjechanie z drogi na pobliski camping (Manganuku Campsite), gdzie czekają na nas darmowe kiełbaski z grilla i darmowa kawa. Oznajmia przy tym, że niezmiernie ważne w podróży, zwłaszcza przez takie kręte odcinki jak ten, jest robienie przerw co 2-3h, celem regeneracji sił... Ja w szoku, moja szczena opada na podłogę. Na Asi twarzy maluje się uśmiech niedowierzania jakby ktoś w tym momencie darował jej w nagrodę drugie życie. To musi być jakiś podstęp...! Przecież tak się nie zachowuje policja... Zajeżdżamy na camping, a tam strażacy przychodzą podać nam wodę, upominki (smycze, breloczki) i broszury informacyjne. Jest i kiełba, którą podają wolontariusze! :)
„To czyli tak wygląda normalna policja...” – myślę sobie po „dojściu do siebie”.

Po krótkim odpoczynku jedziemy w dalszą drogę, by około godz. 16.30 dojechać do Gisborne. Oczywiście punkt informacyjny zamknięty od 16.00. Sprawdzamy w telefonicznej appce, gdzie najbliżej nas jest darmowy camping. 15km od Gisborne. Dojeżdżamy na miejsce, szukamy, a tu NI MA. Jest tylko działka z 2 przyczepami i przy-plażowy parking, na którym ustawiono znak „no camping or overnight parking”. Jedziemy wzdłuż plaży, ale jedyne co widać, to ekskluzywne domy i krótkie trawniki na których parkują auta – bez szans na zbunkrowanie się na noc z namiotem. Wracamy na początek zapytać gościa od działki  z 2 przyczepami. Gotowi jesteśmy zapłacić za rozbicie namiotu.
„This is private property, not a camping...”.
To pospane – myślę.
Pytamy dalej, czy nie wie, gdzie w okolicy można rozbić w miarę legalnie namiot.
„Czekajcie” – znika w przyczepie.
Po chwili wychodzi i oznajmia, że możemy u niego na działce rozbić namiot, że żona pozwoliła :) Po jakimś czasie dowiadujemy się, że z reguły wszystkim odmawiają, ale byliśmy pierwsi w tym sezonie, którzy zapytali, więc się zgodzili. Oni + cała ich rodzina zjeżdżają się tutaj co roku na święta i nowy rok. Co za dzień!


Po rozbiciu namiotu idziemy na krótki spacer po plaży. Pizga jak w kieleckim!  Gdzie to lato?!
Zziębnięci wracamy na camping, gdzie przy odgłosach szumu fal oddalonego o 70 metrów morza zasypiamy w sekundę.








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz